Jak być jeszcze większym nieudacznikiem?

15/12/2016, Bartłomiej Błaszczyński

Krótka historia walki z niewolnictwem.

            To pewnie nie tyczy się każdego, ale ostatnio doświadczam obserwacji coraz większego „życiowego pędu” wśród moich znajomych. Nie żeby wcześniej go nie było, po prostu od jakiegoś czasu trochę bardziej daje mi w kość. Zakładam, że wszystko zaczęło się od fantastycznego zbiegu okoliczności w mojej pracy (nie ma co tłumaczyć, bo szkoda na to czasu mojego i Waszego), dzięki któremu mogłem siedzieć w domu przez cztery niespełna miesiące. Dla wszystkich tych, którzy w tej chwili mnie znienawidzili dodam, że moje zarobki były proporcjonalnie mniejsze do ilości czasu, który spędziłem „na zakładzie”. Ale przez ten czas bardzo wiele rzeczy wydarzyło się w mojej głowie.

Pieśń wyzwolenia

Pierwsze tygodnie były straszne. Miałem nieustanne wrażenie, że ktoś mnie goni, że tracę czas, że wszyscy już są na miejscu, a ja jestem tym gościem, który spóźnił się na pociąg i teraz stoi na peronie nieustannie wyglądając, czy jedzie następny, jakbym samym wychylaniem się na tory mógł w magiczny sposób przywołać swoje prywatne pendolino, czy inne TGV… No bo przecież każdy mój znajomy opowiadał ile to już nie zrobił i ile pracy jeszcze przed nim, co osiągnął, ile sprzedał, zbudował, zarobił, skonstruował, obliczył, kupił. I wszyscy oni nie robili tego po to, żeby uświadomić mi o mojej małości faceta, który siedzi w domu, tylko jakoś tak przy okazji. W rozmowach padały cyfry, kwoty, ilości i mnożenie sukcesów. Nie mogłem się odnaleźć w tym wszystkim. Przecież ja też kiedyś razem z nimi robiłem ważne rzeczy! Teraz natomiast mam chwilę w Pit-stopie, a świat na to – zamiast się zawalić – nic. Co było robić, po prostu czułem, że właśnie w tej chwili mija mój najlepszy czas, że jestem do niczego, niepotrzebny i nieumiejętny do zarobienia dodatkowych pieniędzy, stworzenia czegoś pięknego, czy po prostu dla społeczeństwa, narodu, rodziny. Wiem, że brzmi to dość górnolotnie i mocno przekoloryzowałem tamten stan, ale tak chyba lepiej mogę go oddać słowami.

Po jakimś czasie – mniej więcej trzech czwartych całego mojego czasu wolnego – coś pękło. Ten sztucznie napompowany balon wydął się jeszcze bardziej, napęczniał i z cichym pierdnięciem eksplodował. Jak ręką odjąć – wszystko przeszło, a ja zacząłem normalnie odpoczywać, czyli po prostu robić to, co powinienem już od samego początku. Nagle wszystkie napięcia ze mnie zeszły, a oddech na karku goniących mnie kolegów wyparował jak po włączeniu samochodowej klimatyzacji w mroźny dzień. Stałem się wolny, nawet nie wiedziałem kiedy. Jest wiele zwrotów określających stan w jaki wpadałem, kiedy ktoś znowu wspominał mi o tabelkach i statystykach, ale wszystkie one są niecenzuralne i nie wypada mi ich tu używać, zresztą są tylko silniejszą wersją na powiedzenie – „nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia”.

Uzdrowienie niewidomego

Wtedy też zauważyłem, że dostrzegam moją żonę i córkę w zupełnie inny sposób niż przed przymusowym (chociaż podskórnie wyczekiwanym) urlopem. Że kiedy trzymam tego małego Kasztana (i nie chodzi mi teraz o żonę) na rękach, żeby go uśpić w ciągu kolejnej nocnej pobudki, nie mam w sobie tej niecierpliwości i agresji co kiedyś, tylko po prostu zmęczenie, które jednak nie przysłania mi faktu, że ta mała też się męczy i przecież nie robi tego specjalnie! Przestałem tak warczeć i wściekać się o wszystko. Zdystansowałem się do swojej pracy, której dziś już nie biorę tak personalnie do siebie i w ogóle jestem dużo fajniejszym kolegą do współpracy niż wcześniej. Ale cała ta historia nie byłaby warta opowiedzenia, gdyby nie jedno przemyślenie, które w związku z nią się u mnie pojawiło.

Nieudacznik roku

Musicie wiedzieć, że czas poprzedzający urlop był w pewnym stopniu czasem ucieczki z domu, aby unikać obowiązków opiekowania się dzieckiem, bo czułem, że nic mi to nie daje, że ani sobie nie porozmawiam z takim szkrabem, ani do niczego twórczego nie dojdę. Zwykle sprowadzało się to do patrzenia na tę małą istotę, która nie robiła nic ciekawego. Ale teraz, bogatszy o moje doświadczenia detoksu od świata… nadal uważam, że tracę z tym dzieckiem czas. Jej zabawy w wyciąganie wszystkiego z torebki i gryzienie tego, zjadanie papieru toaletowego (nieużywanego, aż tak strasznymi rodzicami nie jesteśmy…), czy wkładanie palców do kontaktu (spokojnie – wszystkie są zaślepione) ciągle są dla mnie tak samo nudne i mało interesujące. Podobno istnieją ludzie, którzy potrafią twórczo spędzić dzień z dzieckiem, w znaczeniu twórczo dla nich samych, a nie dzieci. Zazdroszczę. Ja mam wrażenie, że tracę czas z moim dzieckiem, zawsze tak samo. Jedyna różnica jest taka, że dzisiaj robię to z przyjemnością.

A kiedy myślę o ekonomii przychodzi mi do głowy taka prawidłowość: im produkt jest trudnej dostępny, tym bardziej wartościowy. Najdroższe są te rzeczy, których się nie da kupić. Kochanowski powie Ci pewnie „szlachetne zdrowie”, a ja dodam do tego worka coś, czego ludzie współcześni Kochanowskiemu mieli pod dostatkiem – czas. To największa waluta wśród tego pędzącego we wszystkie strony tłumu na dworcu. Wszyscy użytkownicy świata korpo mają jego niedobór, nieraz mnożąc jego ilość narkotykami zwiększającymi wydajność, studenci w trakcie sesji zabiliby za jeszcze jeden tydzień, autostrady nigdy nie mogą się wykończyć w terminie… Czas jest bardzo cenny też dlatego, że z każdą minutą jest cię mniej tu na świecie. W każdej godzinie i każdego dnia twój organizm umiera trochę bardziej. I teraz znajdźcie mi kogoś, kto nie zgodzi się ze słowami Mistrza, że „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół” (J 15,13). Jeśli naprawdę kocham te dwa stworzenia, które zamieszkują ze mną pod jednym dachem i jeśli (z dużym prawdopodobieństwem) nie będę musiał za nie umrzeć na krzyżu, to chociaż mogę tracić dla nich czas. Cały czas jaki mam, kilogramy czasu. Nie będę skąpił ani minutki, którą mógłbym poświęcić na walkę o sukces, dolary i samorozwój. I z uśmiechem na ustach będę dla nich umierał, czy będzie to dla mnie ciekawe, czy nudne, jak zabawki z Fisher-Price’a.

Motto

            A zatem… Wesołych Świąt!

 

Bartłomiej Błaszczyński

Bartłomiej Błaszczyński

Katarzyna i Bartłomiej Błaszczyńscy. Jedno ciało i jedno pióro. Rodzice pewnej Zojki. Dzieci pewnego teatru.

Masz
py
ta
nie?

Dołącz do nas na facebooku!

Fajnie jest czytać ciekawe artykuły. Jeszcze fajniej być częścią grupy, która te artykuły pisze! Komentuj, dyskutuj, nie przegap nowości. Zapraszamy!