Są różne drogi życiowe, różne filozofie, wyznania, przekonania i ideologie. Często jednak wszystkie one spotykają się w pewnych punktach stycznych, przez co mogą chwilami zdążać w tym samym kierunku. Na przykład wiele z tych dróg ma na celu poszukiwanie szczęścia, bycie dobrym, szanowanie drugiego człowieka, a także samego siebie. To bardzo ważne elementy naszego życia, o których najwyraźniej często zapominamy, skoro równie często nam się o nich przypomina. To trochę jak z naszymi przodkami, którzy byli tak pracowitym ludem, że w ich słowniku trzeba było „niedzielę” zbudować z informacji o „nie działaniu”. Dzisiaj patrząc po swoich znajomych widzę, że jedyne, czego nie mogę im zarzucić, to lenistwo, nawet mam wrażenie, że przesadzają w drugą stronę i popadają w pracoholizm – dlatego być może warto przyglądać się słowom, które dostaliśmy od przodków, bo niejednokrotnie zawarta jest w nich mądrość, o której zapomnieliśmy. Bo tak jak lenistwo jest wrogiem duszy, tak oznaką choroby może być nadmierna praca. Wróćmy jednak do naszych baranów…
Ostatnio znów przyglądałem się sobie, temu w co wierzę i sposobowi w jaki próbuję żyć. Może dla kogoś będzie to oczywiste, ja jednak ciągle na nowo zauważam pewne oczywistości i za każdym razem, bez względu na to jak dobrze je znam, zaskakują mnie tak samo, jak za pierwszym razem. Co takiego zaskoczyło mnie dzisiaj? Dostrzegłem jak wiele energii muszę poświęcać w swoim życiu na widzenie rzeczy takimi, jakie są. (Proszę zwróćcie uwagę na liczbę czasowników w tym akapicie związanych ze wzrokiem: przyglądać się, dostrzegać, widzieć; jak mówi internet: „Przypadek? Nie sądzę…”) Nie jest dla nikogo zaskoczeniem, że pieniądze szczęścia nie dają, a każdy za nimi goni. Wszystkie familijne filmy, którymi karmiłem się w dzieciństwie przedstawiały yuppies, jako osoby które nie są w stanie doznać radości, bo swoje spełnienie upatrują (tu puszczamy oko okulistom) w kolejnych projektach do zaliczenia, takich jak nowszy samochód, posada z lepszym biurem, dyrektorska pensja, lepsze miejsce w jacht klubie i zaliczenie większej ilości dołków przy kolejnej rundce w golfa. I mimo tego, że daleko mi do bycia biznesowym pistoletem, to daję się złapać na te same świecidełka. Na przykład jestem snobem spożywczym. Sprawia mi przyjemność ta chwila, kiedy mam w portfelu wystarczająco dużo pieniędzy, by móc zakupić wino za trzydzieści złotych, albo ser droższy o kilka złotych na kilogramie i tak dalej i tak dalej. Jakbym zapominał, że istnieje fundamentalna różnica pomiędzy szczęściem a przyjemnością…
Ostatnio pewien mój bliski kolega zostawił narzeczoną tuż przed ślubem, bo poznał nową dziewczynę. Historia, jakich tysiące. Mnie jednak dotknęła do żywego. Nie tylko dlatego, że jego narzeczona jest wspaniałą osobą, albo że pół roku wcześniej klękał przed nią, a dzisiaj chodzi do kina z dziewczyną, którą zna trzy miesiące. Raczej dlatego, że jest to niebezpieczeństwo, które czyha na każdego z nas. Nagle pojawia się coś nowego, coś, czego nie znamy, co intryguje i na pierwszy rzut oka (pozdrowienia dla okulistów) jawi się jako fascynujące i pociągające. W takich chwilach łatwo stracić zdrowy osąd i pójść za emocją. Dużo trudniej jest dogrzebać się do prawdy i zauważyć, że związek w którym tkwię teraz znaczy dużo więcej ze względu na pewność i sumę przeżytych chwil. Jest dużo bardziej wartościowy, bo ten ktoś zdecydował się być ze mną pomimo tego, że zna mnie takiego jakim jestem, zna moje przywary i słabości, moje grzechy i świństwa, które popełniam. I mimo to uważa mnie za kogoś z kim warto tracić czas. Zresztą emocje w takich chwilach wpływają na zaniki pamięci, bo przecież na początku każdego związku jest emocjonalny „haj”, nieprawdaż? A podążanie za tym „hajem” i słuchanie tego, co się chwilowo poczuło jest tak złudnym drogowskazem, jak te, które wyznaczają ścieżki wspomnianych yuppies – nigdy nie ma końca, zawsze pojawi się ktoś nowy, kto zawróci w głowie, bez względu na to, jak silnie zawracali głowę aktualni partnerzy życiowi…
Kolejna historia opowiada o ślepej pogoni za sukcesem. Ślepej dlatego, że w samej pogoni nie ma nic złego, ale w chwili gdy zawód staje się ważniejszy od wartości, robi się naprawdę źle. Historia opowiada o pewnej znanej grupie satyryków (pozwolę sobie zachować dla siebie ich personalia z szacunku dla ich popularnych nazwisk), która z roku na rok zyskiwała coraz większą liczbę entuzjastów. Doszło do tego, że ze zwykłych obywateli stali się celebrytami, rozpoznawanymi przez każdego obywatela naszego kraju. Filmy, reklamy, okładki magazynów. Dzisiaj znów wrócili do swojego „zaścianka” i wykonują cichą, pozytywistyczną pracę u podstaw zmieniając świat wokół siebie na lepszy. Jeśli byście z nimi szczerze porozmawiali, to powiedzą wam, że oczywiście w chwili największego sukcesu pieniądze nie były żadnym problemem, jednak życie prywatne każdego z nich stało na krawędzi rozpadu. Ocierali się o depresję i nie widzieli żadnego sensu swoich relacji. Zresztą wystarczy przyjrzeć się życiorysom gwiazd i celebrytów, a od razu pojawia się pytanie o szczerość ich uśmiechów i dobrego samopoczucia.
Czytaliście kiedyś badania na temat ludzi, którzy wygrali w totolotka, a już następnego dnia po odbiorze nagrody ich życia pędziły ku przepaści?
Świat nie jest taki, na jaki wygląda. Naprawdę nie jest. Aby dostrzec jego istotę, trzeba się nieźle postarać. Tak, jakby wszystko to, na co patrzymy było pokryte zdrapką zasłaniającą przed oczami to co rzeczywiście istotne. Jakby trzeba było każdego dnia od nowa zdrapywać te kłamstwa, żeby nie dać się zwieść. Bardzo możliwe, że teraz, w tym miejscu i tej chwili w jakiej się znajdujesz, jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, tylko po prostu nie chcesz tego dostrzec.
Czytałem kiedyś o człowieku, który w obozie koncentracyjnym trafił do izolatki, czy karceru. Pomieszczenie w którym nie można było ani usiąść, ani wyprostować się. Zimna woda po kolana, szczury, robactwo, brak jedzenia i snu. Jedyną rzeczą jaką mógł robić, to modlitwa. Poprzez absolutne upodlenie i upokorzenie samego siebie modlitwa była bardzo prawdziwa i gorliwa. Nigdy potem nie udało mu się wzbudzić tak płomiennych słów do swojego Boga. Czterdzieści lat później, przed śmiercią opowiadał o tym swojej córce i powiedział, że w całym życiu nie był bardziej szczęśliwy niż w tym piekle na ziemi.
Ten człowiek miał pewnie prosty wybór – oszaleć, poddać się i umrzeć, albo pieczołowicie zdrapywać zewnętrzną powłokę świata. Moja zdrapka nie ma nawet milimetra grubości, a tak często czuję się nieszczęśliwy, opuszczony i do niczego. Grubość jego zdrapki mierzyłbym w kilometrach, co nie przeszkodziło mu wciąż „dodrapywać się” do prawdy. A jak wygląda twoja zdrapka? Czy rzeczywiście widzisz rzeczy takie, jakimi są?
Bartłomiej Błaszczyński
Katarzyna i Bartłomiej Błaszczyńscy. Jedno ciało i jedno pióro. Rodzice pewnej Zojki. Dzieci pewnego teatru.
Fajnie jest czytać ciekawe artykuły. Jeszcze fajniej być częścią grupy, która te artykuły pisze! Komentuj, dyskutuj, nie przegap nowości. Zapraszamy!
Dołącz do nas