Druga Krucjata Internetowa

21/09/2016, Bartłomiej Błaszczyński

Nadszedł chyba dobry moment, aby delikatnie musnąć firmę, która jest najbardziej odpowiedzialna za kreowanie naszego wirtualnego świata. Jacek Dukaj przytacza skargi jego znajomych nauczycieli akademickich opowiadających mu „o rosnącej różnicy między studentami z roczników <<wychowanych na Google>> i dawniejszych. Z tymi pierwszymi coraz trudniej wejść w intelektualny dialog opierający się na formach wnioskowania właściwych dla <<kultury książki>>”.

Jednym z powodów dla których tak się dzieje jest zupełnie inna architektura mózgu współczesnego człowieka skoncentrowanego na nieustannym zdobywaniu danych. Czytelnik książek nawykł do ciągłej, linearnej i niejednokrotnie zawiłej narracji. W końcu przeczytanie książki zajmuje czas, który automatycznie przekształca się na ułożenie trudnych, abstrakcyjnych tez/idei zawartych w treści książki. Inaczej rzecz ma się z internautami, którzy nie kryjąc się ze swoimi potrzebami stworzyli nawet skrót TL;DR (Too Long; Didn’t Read – Za Długie; Nie Przeczytałem), którym posługują się w sieci, gdy natrafiają na kolosalny i skomplikowany tekst.

Jeśli czytasz coś ponad ten nagłówek, to już dobrze.

Czytelnik internetowy czyta nagłówki i pierwsze dwa akapity, po czym przebiega wzrokiem sam tekst, bo musi pędzić dalej w szalone tango z informacją. Inaczej mógłby wypaść z obiegu, a to najgorsze, co może spotkać współczesnego człowieka. W 2013 roku Samsung przeprowadził w Polsce badania na temat potrzeby udostępniania informacji w sieci, według których miesięcznie robiliśmy około 2 miliardy zdjęć, 10% było wrzucane do internetu w ciągu minuty, a 64% kolejnych ankietowanych udostępnia obrobione zdjęcia po niespełna tygodniu. Według sponsora ankiety Polacy cierpią na FOLO (Fear of living offline – Lęk przed byciem offline). A było to trzy lata temu… Oddajmy jeszcze głos największemu dostawcy narzędzi do spędzania wolnego czasu w sieci, dostawcy który jak żadna inna firma ułatwia nam surfowanie po morzach informacji. Irene Au, dyrektor do spraw doświadczeń użytkowników nie ukrywa, że „celem [Google] jest jak najszybsze wprowadzanie użytkowników w dane miejsce i wyprowadzanie ich stamtąd. Wszystkie decyzje [Google] w kwestiach wyglądu są podporządkowane tej strategii”. Nie dajmy się zatem zwieść ascetycznemu wyglądowi głównej strony. Twórcy firmy nie ukrywają, że każdy element, jaki się na niej znajduje został przemyślany, przygotowany i przetestowany. Nawet niebieski kolor, z którym się spotykamy wchodząc na stronę najpopularniejszej wyszukiwarki na świecie został przetestowany w 41 odcieniach, po czym wybrano ten, który generował jak najwięcej kliknięć.

Jaki cel przyświeca firmie z Moutain View w Kaliforni?

Mimo ogłoszenia się Winkelriedem przyszłości i zbawicielem świata, Google – jak każda korporacja – ma całkiem przyziemne cele. Pierwszy z nich nazwałbym żartobliwie „samoklikającym perpetum mobile”. Im bardziej rozgorączkowany od klikania umysł, tym podatniejszy na kolejne kliknięcia. Jedno napędza drugie i trzecie, i kolejne, i kolejne. Wyobraźmy sobie firmę rozdającą silnie uzależniający narkotyk (ulepszając go nieustannie przez osiemnaście lat). Każdy, kto się z nim zetknie, już po chwili (przypominam, że wystarczy pięć godzin w sieci) potrzebuje więcej lepszego i mocniejszego towaru. Oczywiście to porównanie może być uznane za bardzo przesadzone, jednak sam mechanizm pozostaje całkiem zbliżony. Google stara się uzależnić od siebie internautów na całym świecie. To gwarantuje im wysoką klikalność, a zdystansowany do wszystkich czynności w których pomagają mu firmowe aplikacje użytkownik, nie będzie chciał już wracać do nieprzyjaznego „realu”, tak jak rolnik nie zamieni kombajnu na motykę. Drugim (o ile nie pierwszym w istocie) celem jest oczywiście zarabianie pieniędzy. Po wprowadzeniu rewolucyjnego algorytmu, który nie wyszukiwał w internetowym bałaganie pierwszej lepszej strony, tylko brał pod uwagę zgodność wyszukiwanego hasła z treścią i popularność danej witryny (dokładnie tak samo jak rzecz się ma z cytowanymi publikacjami naukowymi – im częściej cytowana, tym bardziej wartościowa i uznana), Google wprowadza równie rewolucyjny sposób zarabiania na reklamodawcach – użytkownikom proponowane są te produkty, które mogą ich zainteresować. Im częściej wybierana przez użytkowników reklama, tym bardziej wartościowa. Te mniej wartościowe wypadają z listy. A na dodatek reklamy wyskakujące pod hasłami kluczowymi są sprzedawane aukcyjnie – kto da więcej jest wyżej pod danym hasłem. Dzięki tym skromnym zabiegom reklamy przestały wydawać się tak nachalne a płacący od kliknięcia reklamodawcy zaczęli przelewać na googlowskie konto naprawdę wielkie pieniądze. Co ciekawe, serce całej wyszukiwarki, czyli jej algorytm jest tak pomyślany (i nieustannie ulepszany!), aby działać lepiej przy większej ilości użytkowników. To znaczy, że im bardziej rozrośnięta sieć, im więcej stron w ogóle, im więcej przeczesujących je użytkowników, tym sprawniej i dokładniej działa wyszukiwarka. Ale mam wrażenie, że jest coś jeszcze, co kryje się pod PRowym płaszczykiem mesjanizmu.

Epoka darmowej wiedzy

Wszystko to wydaje się być tak idyllicznie, że aż trudno w to uwierzyć. Czemu jedni z nas urodzili się w czasach, w których trzeba walczyć nie tylko z sobą samym o zdobycie wiedzy, ale także z całym światem, który tę wiedzę stara się zachować dla siebie; a inni dostają darmowe i profesjonalne informacje na każdy temat o jakim tylko pomyślą, a nawet bardziej – zanim tylko pomyślą?c.d.n.

Bartłomiej Błaszczyński

Bartłomiej Błaszczyński

Katarzyna i Bartłomiej Błaszczyńscy. Jedno ciało i jedno pióro. Rodzice pewnej Zojki. Dzieci pewnego teatru.

Masz
py
ta
nie?

Dołącz do nas na facebooku!

Fajnie jest czytać ciekawe artykuły. Jeszcze fajniej być częścią grupy, która te artykuły pisze! Komentuj, dyskutuj, nie przegap nowości. Zapraszamy!